7-8/2012
Zyta Rudzka

Zuzanne Waś

Ulepek

Moja małżonka, kierowniczka literacka w teatrze na południu kraju, umierając wyglądała jak ktoś, kto chce coś ważnego powiedzieć – z uniesionym palcem, z otwartymi ustami, a że była małomówna i nigdy nie gestykulowała, ręce zawsze trzymając na wodzy, ciasno przy ciele, pozostawiła mnie ze swędzącą ciekawością tego ostatniego niewypowiedzianego zdania.
Minęły już dwa lata, a w mieszkaniu unosił się jeszcze swąd jej ostatniej dyspozycji. Było to przypomnienie, tego jestem pewien; odkąd przeszliśmy na emeryturę, porozumiewaliśmy się systemem nakazów, żądań i ponagleń. Wystarczyło pół zdania, nawet odwrócona, koślawa fraza dwóch, trzech słów poprzedzających milczenie, i już drugie odczytywało komunikat, nigdy na niego nie reagując. Od dawna byłem dla niej nieboszczykiem, nie miała do mnie dostępu, a i ona sama, krzątająca się w kuchni, przedstawiała mi się jak zjawa postukująca garami. Tylko w nocy, kiedy leżeliśmy łeb w łeb, oddech jednego usypiał to drugie, a przedsenne pokasływania nabijały rytm wspólnej kołysanki.
Byłem starszy, ale wyglądałem na młodszego. Ona miała tę ciężką urodę ciemnowłosych kobiet, a ja się nie zaniedbuję jak moi rówieśnicy. Żyję zdrowo i z postępem. Sok z marchwi na czczo, następnie kilka kropel wetrzeć w policzki dla ożywienia twarzy, na obiad zawsze gorąca kartoflanka, potem skłony w rozkroku przed skorzystaniem z toalety i godzinne wietrzenie pokoju przed nocą. Higienę dnia codziennego opanowałem do perfekcji, z niczego tak nie jestem dumny jak z tego reżimu. Szkoda tylko, że żona nie potrafiła niczego się ode mnie nauczyć. Po kartoflance miała wzdęcia, od przeciągów chore zatoki, a moje zwyczajowe dywagacje o stolcu przyprawiały ją o zatwardzenia.
Po przejściu na emeryturę cały dzień sprzątała szybkimi, wstydliwymi ruchami, podobna do muchy na krawędzi szklanki z ulepkiem. Kiedy siadałem w gabinecie, by spisać kolejny rozdział sagi rodów bezdzietnych, wchodziła bez pytania i dalej szorować podłogę, dalej pocierać brzuch biurka, na czworakach między moimi kolanami, następnie, krzesło po krześle, wywijała na drugą stronę, każdą nóżkę głaskała wielokrotnie, jakby drewno było obolałe i trzeba mu ulżyć. I głucha była. Głucha na osiem zeszytów w kratkę. O dziewiątym też nic nie chciała słyszeć, a był już w połowie zapisany. Mój kronikarski znój nic ją nie obchodził, traktowała go jak niższej rangi dopust boży, godnie oraz z przynależną tej cnocie obojętnością.
Umarła w dniu moich imienin. Niejeden małżonek powie: trudno o lepszy prezent. Jeszcze na godzinę przed jej odejściem czyniłem kolejne zapiski. Podczas kiedy ona, rozpulchniona od leżenia w wannie, zdrowo zarumieniona, z miną nauczycielki rozsadzającej krnąbrnych uczniów, układała sztućce. Byliśmy już szczęśliwie przy serniku, a po sałatce i wędlinach, kiedy moja żona nagle zmarszczyła z powagą czoło, uniosła wskazujący palec w moim kierunku, jakby to mnie wybrała na jedynego powiernika swojej myśli, rozchyliła usta i upadła. Dywan pochłonął odgłos, a cisza towarzysząca gwałtownej zmianie pozycji miała w sobie coś z podzwonnego.
Natychmiast wykonałem telefon, a potem zastosowałem higienę wietrzenia, usiadłem w przeciągu i nalałem sobie kolejny koniak.
Jak przystało na pomagiera Hadesa lekarz, spocony i niecierpliwy, nie odpowiedział na żadne moje pytanie. Kufer z medykamentami nie został otwarty, nosze pozostały złożone.
Została wzorowo pochowana. Dopilnowałem każdego szczegółu: czarna sukienka, pończochy bez szwu, osiem i pół zeszytu do trumny. Na pogrzeb przyszedł dyrektor, aktorzy i nowa kierowniczka literacka, fuj, jak mogli zatrudnić na to stanowisko kogoś tak niefortunnie brzydkiego. Tylu ludzi z jednego teatru i tylko jeden wieniec kupili. Żołądek mnie piekł, mimo to nie zapomniałem o nieutulonym szlochu, a kiedy sknerusy teatralne ustawiły się do kondolencji, powiedziałem: „Nie!”, splunąłem, roztarłem plwocinę mocnym ruchem podeszwy i odszedłem – kontynuować tak zwane życie.
Przychodzi do mnie już tylko młódka z pomocy społecznej. Zapowiedziana wizyta dwa razy w tygodniu. Pewnego dnia wyjęła z torebki telefon i zrobiła mi zdjęcie, jak siedzę przy parapecie na tle szeroko otwartych okien. Mam na sobie sweterek małżonki, żółty, z aplikacją w koniczynki. Gustownie dobrałem do tego jej obszerne spodnie, których szerokie nogawki tworzą złudzenie klosza spódnicy. W płóciennych pantofelkach wyciąłem dziury, paluchów nic nie uciska, a chód pozostaje sprężysty. Patrzę przed siebie w głąb mieszkania, wprost w wielkie lustro. Odległość unieważnia szczegóły, wydobywam z postaci moją małżonkę, pozostaję w bezruchu, próbuję zachować obraz, ćwiczę się w nowym reżimie.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.