5/2015

Mataczenie

Sztuka Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina wystawiona na deskach Starego Teatru jest festiwalem intelektualnych komplikacji w sprawie tak prostej jak prawda lub jej brak.

Obrazek ilustrujący tekst Mataczenie

fot. Magda Hueckel

 

Nawet gdyby Margerity Gorgonowej nigdy nie było, Jolanta Janiczak musiałaby ją wymyślić, bo to postać idealnie pasująca do wrażliwości autorki, która zasłynęła sztukami o kobietach-ofiarach, kobietach nietuzinkowych, nieszablonowych, silnych, kontrowersyjnych. Takie były tytułowe bohaterki Joanny Szalonej i najlepszej jak dotąd sztuki Janiczak, czyli Carycy Katarzyny, wielokrotnie nagradzanej, również ze względu na odważną, niekonwencjonalną kreację Marty Ścisłowicz.

Gorgonowa, bohaterka najgłośniejszego procesu sądowego II Rzeczpospolitej, kochanka lwowskiego inżyniera architekta Henryka Zaremby, z początku tylko guwernantka jego potomstwa, potem matka kolejnej dwójki – została skazana za morderstwo nieformalnej pasierbicy Lusi. Skazana najpierw na śmierć, a potem na więzienie. Jednak wyłącznie na podstawie poszlak, ponieważ w związku z licznymi zaniedbaniami dotyczącymi zabezpieczenia dowodów na miejscu zbrodni nie udało się zgromadzić jednoznacznie przekonujących dowodów winy.

Mimo to prokuratura rozpętała ksenofobiczną histerię, akcentując, że imigrantka dokonała zbrodni na polskiej rodzinie. Jednocześnie media uczyniły z procesu oraz towarzyszących mu wydarzeń festiwal taniej sensacji, nie wolny od kryminalnej pornografii, gdy drukowano zdjęcia nagiej ofiary. Dramaturgię wzmacniał otwarty, pokazowy proces. I fakt jego przerwania, kiedy okazało się, że Gorgonowa jest w ciąży i musi urodzić drugie dziecko inżyniera Zaremby, którego ten nigdy zresztą nie uznał. W obronie oskarżonej Chorwatki występowały czołowe postaci liberalnej inteligencji, w tym Irena Krzywicka, Stanisława Przybyszewska czy Tadeusz Boy-Żeleński.

Na procesie się nie skończyło. Brat Lusi, Stanisław, który był jednym z najważniejszych świadków oskarżenia, zapłacił najwyższą cenę: w rocznicę zabójstwa siostry zginął w Tatrach w niewyjaśnionych okolicznościach, wskazujących również na samobójstwo. Inżynier Zaremba też wyszedł z przeciągającego się procesu pokiereszowany. Rodzina się rozpadła, zaś Gorgonowa po kilku latach odsiadki opuściła więzienie na fali amnestii związanej z napaścią III Rzeszy na Polskę. Wtedy ślad po niej zaginął.

Pomnik ofiary

Jolanta Janiczak napisała sztukę o tym, jak nie można odkryć prawdy, posługując się schematami, stereotypami, podejrzeniami, plotkami. I to jest siłą jej tekstu. Znamy jednak i takie sytuacje, gdy można mieć rację, ale spalić się w ogniu furii i gniewu. Tak jest też w spektaklu Wiktora Rubina. Janiczak od początku atakuje nas monologami, wygłaszanymi przez Martę Ścisłowicz seryjnie, w tempie ostrzału karabinu maszynowego. I ten ostrzał, nawet dla osób, które wobec przedstawienia nie są nastawione wrogo – bywa ciężki do wytrzymania. Również dlatego, że aktorka – demonstrując kobiecy gniew i swoją niespożytą energię – demoluje klarowność przekazu. Pewnie nie bez rozmysłu, jednak jej totalne aktorstwo nie pozostawia nikomu miejsca na refleksję. Widz albo podąża w ślad za rozgniewaną aktorką, albo po prostu dezerteruje, zmęczony, przytłoczony, a w końcu znudzony. Krzykiem można percepcję pobudzić, ale można też zabić.

Bluzg furii Ścisłowicz rodzi się niemal z cmentarnej ciszy. Aktorka odwrócona plecami do widowni, jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu-procesu, siedzi na kamieniu, z którego będzie chciała wykuć pomnik prawdy o Gorgonowej. Jednocześnie opisuje siatkę stereotypów, jaką narzucono na jej bohaterkę i zdziera ją z niej. Gorgonowa od początku przypominała bowiem wiele antycznych bohaterek, które działały w poczuciu krzywdy lub pragnienia zemsty. Przede wszystkim Medeę. Chorwatka miała wszak dzieci z Zarembą, ale pod koniec romansu, tuż przed śmiercią Lusi, była przez inżyniera zdradzana, a jej były kochanek zdecydował o porzuceniu Margerity i wyprowadzeniu się z domu.

I co z tego, krzyczy Ścisłowicz tekstem Janiczak, skoro nikt nigdy Gorgonowej nie udowodnił, że zachowała się jak Medea. Skazując ją, opierano się tylko na poszlakach. Hołdowano stereotypom obcej, złej, zaślepionej kobiety. Stereotypom czasów, w których zazwyczaj mężczyźnie przyznawano rację, nawet gdyby zaniedbał rodzinę lub odszedł od niej.

Janiczak nie mnoży jednak feministycznych kalek. Jej niemal naukowy, rozpisany na głosy, teatralny przewód, dotyczy wszelkiej maści stereotypów. Pokazuje świat, który jest jak opisany przez Platona teatr cieni, odbić i refleksów prawdy, nie zaś jej samej. Ułomność ludzka na tym właśnie polega, że zamiast konfrontować się z rzeczywistością, wydarzeniami i ludźmi w czysty sposób – zatruwa każdą perspektywę, każdą relację: groźnym, wręcz zabójczym dla prawdy subiektywizmem.

Infekcja subiektywizmu

W spektaklu Wiktora Rubina oglądamy skrajnie tendencyjny brak obiektywizmu inżyniera Zaremby (Juliusz Chrząstowski) czy Amerykańskiego Producenta (Szymon Czacki), który od początku spektaklu kręci swój film na temat zabójstwa, kierując się już nie tylko emocjami, ale i biznesplanem. To, jak bardzo jesteśmy zainfekowani własną formą oraz przekonaniami, pokazują zwłaszcza znakomite sceny z Inspektorem (Roman Gancarczyk). Aktor w policyjnym szynelu gra ucieleśnienie policjanta z klasycznych kryminałów, bo też często zdarza się, że inspektorzy bywają emanacją literackich bądź filmowych kreacji. Gancarczyk bawi się akcentem, przedniojęzykowym „l”, węszy, wypytuje, sugeruje, docieka. Zbiera dowody i wielokrotnie ostrzega, że je zabezpiecza do przechowania, co wywołuje salwy śmiechu. Podkreśla tragikomizm sytuacji, w której dociekanie prawdy w sprawie zabójstwa i śmierci człowieka staje się kanwą niemal teatralnego popisu. Niestosownego, nieskromnego, pełnego pychy, jaką podszyty jest każdy subiektywizm.

Janiczak idzie dalej w obnażaniu myślowych kalek, które fałszują obraz życia. Najlepiej widać to na przykładzie Lusi (Jaśmina Polak). Najpierw widzimy ją za oknami domu, za rodzinnym stołem, podczas rekonstrukcji zdarzeń – w scenografii Michała Korchowca. Ale Lusia nie znika ze sceny wraz z zabójstwem i makietą willi, która unosi się do nadscenia. Niemal jak u Leśmiana, Lusia kontynuuje swoją pośmiertną egzystencję ofiary i zamordowanej, której też przypisane są całkiem konkretne style bycia. Jak choćby rozkład ciała, który zawsze rozpoczyna się cztery minuty po śmierci.

W jeszcze innej konwencji prezentuje się inżynier Zaremba, domagając się dla siebie prawa do równie spektakularnej żałoby, jaką przeżył najsłynniejszy polski ojciec-żałobnik, czyli Jan Kochanowski, gdy pisał Treny. Bo nawet w tak przytłaczającej i przygnębiającej sytuacji jak żałoba ulega się kulturowym wzorcom.

A co z prawdą? Przede wszystkim Janiczak i Rubin pokazują, czym nie jest. I jakim strasznym paradoksem jest to, że wielokrotnie starając się dociec sedna sprawy, odkryć jądro prawdy – w imię sprawiedliwości, więzów rodzinnych i innych wartości – często od prawdy się oddalamy. Znacząca jest scena z początku i końca spektaklu, kiedy Marta Ścisłowicz z kilofem w dłoni stara się rozbić zastygłą magmę skały, by odkryć to, co skrywa twarda powłoka. Są to działania bezowocne. Skała zamiast odsłonić tajemnicę, rozpryskuje się na drobne kawałki, z których nie sposób złożyć jakiejkolwiek sensownej mozaiki.

Hipnoza

Najbardziej fascynująca jest scena z hipnotyzerem Jerzym Korzewskim. Oglądamy kilkunastominutowy seans, podczas którego Gorgonowa stara się poznać samą siebie. I ona jest bowiem dla siebie tajemnicą. To żmudny, bardzo intymny proces. Przypomina poród. Aktorka zostaje położona przez hipnotyzera na scenie. Następuje powolne przygotowanie umysłu i ciała do wydania prawdy na świat. Ścisłowicz, która jako Gorgonowa powtarza niektóre chwyty z Carycy Katarzyny, tym razem balansuje na granicy intymności, jawy i snu. Już nie musi prowokować widzów z pierwszego rzędu do gwałtownej oceny jej postaci, już nie musi znosić opluwania przez scenicznego Stanisława (Krzysztof Zarzecki), oddaje się natomiast bez reszty zgłębianiu podświadomości bohaterki. Stara się, ale słowa nie mogą opisać tego, co czuje Gorgonowa. Z jej ust wydobywają się wyłącznie impresje, często niejasne, zagmatwane, choć pewne jest, że bohaterka chce oczyszczenia i prawdy.

Ten seans magnetyzuje widownię. Jednak całość spektaklu nuży i męczy, a grandelokwencja i formalne przewrotki są dowodem braku umiaru. Szkoda, bo mamy też w przedstawieniu przejawy przejmującej prostoty. To choćby wyświetlany na ekranie ponad widownią reportaż z wyjazdu autorów do Chorwacji, gdzie poszukiwali miejsca urodzin Gorgonowej i postawili jej symboliczny pomnik.

Wzruszają sceny z udziałem ławników, którzy oglądają spektakl z ostatniego rzędu widowni pod kierunkiem Sędziego (Bogdan Brzyski). Ich wejście na scenę poprzedza spektakl. Przedstawiają się skromnie, by na zakończenie w kilku zdaniach ujawnić okoliczności, w jakich to oni znaleźli się w więzieniu. Nie ma w tej sekwencji żadnej demagogii. Jedni weszli w konflikt z prawem, ale są też tacy, którzy siedzieli niewinnie. Stanowią przykład jednostkowych, niedających się jednoznacznie ocenić życiowych decyzji i błędów. Choćby dlatego warto zachować wierność zasadzie domniemanej niewinności – zdają się mówić Janiczak i Rubin – by poszukując winnych, nie skrzywdzić nikogo i nie przysporzyć kolejnej ofiary. Gorgonowa, która doświadczyła tego na własnej skórze, całuje swoje siostry i swoich braci niedoli w usta. Razem stają do braw.

Narodowy Stary Teatr w Krakowie
Sprawa Gorgonowej Jolanty Janiczak
reżyseria Wiktor Rubin
dramaturgia, kostiumy Jolanta Janiczak
scenografia, swiatło Michał Korchowiec
muzyka Bartosz Dziadosz
kostiumy, wideo Hanna Maciąg
premiera 28 marca 2015

krytyk teatralny i dziennikarz „Rzeczpospolitej”, redaktor „Teatru” w latach 2013 - 2022.