7-8/2012

Wyprasowani

Monachijski spektakl Delbono powstał w drodze improwizacji. Włoski reżyser spogląda na Niemców z dystansu i w pojedynczych scenach rozprawia się z ich bolączkami.

Obrazek ilustrujący tekst Wyprasowani

Hans Jorg Michel

 

Włoski reżyser Pippo Delbono pierwszy raz realizuje swój spektakl w Niemczech. Spektakl dla Niemców, z Niemcami, o Niemczech i o Niemcach. Przyjmuje więc zewnętrzną perspektywę obcego. Również w dosłownym, teatralnym sensie. Wyjątkowo bowiem sam nie pojawia się na scenie. Prawie. Na początku spektaklu dobiega nas jego głos z offu, z głośnika, z zewnątrz, z oddali, zza pleców. Daleki głos w obcym języku. Widownia musi wodzić oczami za pojawiającym się tłumaczeniem. Reżysera jeszcze potem zobaczymy, ale też z daleka, bo na projektorze. Funkcję mistrza ceremonii przekaże on kuglarskiemu wodzirejowi, przypominającemu konferansjera z festiwali w San Remo. To jego postać połączy pojedyncze, poszarpane, następujące po sobie jak slajdy fragmenty spektaklu.
Oto więc staje przed nami. W wyszywanym cekinami landrynkowym fraku, uzbrojony w mikrofon zapowiada terapię teatrem. Ta w swym zamyśle jest prosta. „Czego się boicie?” – rzuca w stronę publiczności błazeński showman, zapowiadając, że pomoże nam się od tego uwolnić. „FDP”, „Finanzamt” (niemiecki urząd skarbowy – przyp. red.) – padają kolejne odpowiedzi. Obce, a jednak brzmiące znajomo. Wygląda na to, że niechęć do politycznych skrótowców i publicznych instytucji jest uniwersalna. Zgodnie z umową prowadzący uwalnia widzów od trawiących ich problemów. Zupełnie dosłownie. Oto ten wystrojony w kuriozalny frak wodzirej nabiera w usta jakiejś dziwnej brei, napycha się nią w zachłannym, bulimicznym geście tylko po to, by wywołać torsje, by za chwilę wyrzucić ją z siebie, by we wpadających do czerwonego wiadra wymiocinach zmaterializować się mogły bolączki niemieckiego społeczeństwa. Niestrawiona masa powoli wpada do tego czerwonego wiadra bez poszanowania dla decorum wytwornego Residenztheater i mieszczańskiej publiczności. Jak widać, potrzeba jowialnego Włocha, by w tym wytwornym świecie, w tym teatrze wszystkich jedności pojawić się mógł jakiś zgrzyt, by te wszystkie niestrawności mogły ujrzeć światło dzienne.
Mówienie o Niemczech jako o kraju czy państwie wymaga zewnętrznej perspektywy. Twórcy dokumentu Deutschland von Oben, trzyczęściowej serii ukazującej Niemcy z lotu ptaka, mówią w zwiastunie filmu o magii dystansu, która pozwoli widzom zobaczyć ich ojczyznę z daleka, z wysoka odkryć na nowo nieznany kraj. Tym, co łączy ten niemiecki dokument ze spektaklem Pippo Delbono, jest więc odległe spojrzenie obcego. Migają szybko symbole poszczególnych landów, wśród nich majaczy złocący się w słońcu Anioł Pokoju, symbol nie tyle Niemiec, ile Bawarii. Mieszkańcy Monachium mocno podkreślają swoją odrębność. Za wielkim oknem teatralnej kawiarni o nazwie „Pod pięknym widokiem” pręży się pomnik króla Maksymiliana I Józefa Wittelsbacha, bawarskiego bohatera. Dlatego wielu monachijskich widzów może mieć problem z odpowiedzią na kolejne trudne pytanie padające ze sceny. „Sind Sie Deutsch?” – rzuca jeden z aktorów wprost do publiczności.
W jednej ze scen wylękniony uczniak wygrywa na flecie prostą melodię. Wygrywa, a raczej próbuje, bo po kilku taktach stojący obok instruktor strofuje go po belfersku i każe zaczynać od początku. Dłonie układają się jeszcze raz na instrumencie i powtarza znów te same nuty. „Falsch!” – autorytarnie wrzeszczy nauczyciel i chłopiec zaczyna od nowa. I jeszcze raz. W końcu melodia przestaje być przyjemna i już nie wiadomo, czy to rzeczywiście fałsz, czy też torturą jest słuchanie wciąż tej samej nuty. Ile razy trzeba powtarzać jedną lekcję, by w końcu zabrzmieć czysto?
Pippo Delbono w swej bolesnej rewii epatuje motywami budującymi niemiecką tożsamość narodową. Zabrzmi Im Wunderschönen Monat Mai. W tej pieśni Schumanna pobrzmiewa nieskalane jeszcze, dziewiętnastowieczne niemieckie pojęcie patriotyzmu, rozumianego jako poczucie wspólnoty narodowej. Pobrzmiewa ten ideał chłopskiej rodziny, natury, lasu, dźwięku dzwonów. Błyskają te krajobrazy Friedricha. Słychać patriotyzm Goethego i Heinego, który o Niemczech mógł napisać „Vaterland”, zanim to słowo przebrzmiało historią. Ale w XXI wieku słowa zmieniają swoje znaczenie, a wielokrotna reprymenda dyktatorskiego pedagoga zniekształci nawet najbardziej niewinną melodię. I nawet Schumann może zacząć zgrzytać. Jednocześnie pojawia się pytanie, czy należy męczyć chłopca powtarzaniem wciąż tych samych pieśni.
Spektakl Delbono powstał w drodze improwizacji reżysera z aktorami, zogniskowanej wokół terminu „Erpressung”, który jest też tytułem samego przedstawienia. Powstaje w ten sposób kolaż skojarzeń pozbawionych fabuły, montaż motywów muzycznych niemieckiego punk rocka, Schumanna i włoskich hitów, korowód ciał i form gestycznych. „Erpressung”, czyli szantaż, presja albo wymuszenie, to nie tylko męczeńska lekcja muzyki. „Erpressung” może być wszystkim. To nienaturalny uśmiech kasjerki powtarzającej jak mantrę to nieszczęsne i nieszczere „miłego dnia!” tak wiele razy i tonem tak radosnym, że staje się to bolesne. „Erpressung” to dialog między kochankami, scena z Romea i Julii, wyznanie miłosne wykrzyczane podniesionym głosem tak, że zamiast wyzwoleniem staje się więzieniem. Bo słowa powtarzane zbyt wiele razy i zbyt głośno tracą wartość. „Erpressung” to nadludzkie doprowadzanie do perfekcji. To rozpłaszczona na desce do prasowania kobieta i przejeżdżające po niej żelazko, tak by pozbawić ją wszelkich deformacji.
Wszystko to zresztą zaczyna się od kobiety. Wygładzonej, nieskazitelnej, wprost modelowej. Marie Seiser staje na krańcu sceny i w intensywnym świetle rampy co rusz przyjmuje inne pozy. Pierwsza okazuje się zła. Dopiero po chwili, kiedy aktorka zaczerpnie wiedzy z trzymanego przez siebie podręcznika – zaprezentuje pozę dobrą, wyprostuje plecy i zmieni spojrzenie. Dopiero „gute Haltung”, czyli dobra pozycja, uświadomi widzom, że poprzednia była nieodpowiednia. Niesłuszna, niestosowna. I podobnie jak u chłopca grającego na flecie aktorka powtarzać to będzie wielokrotnie, a w razie wątpliwości zacytuje podręcznik. Po niemiecku „Haltung” to nie tylko poza czy pozycja ciała, to również postawa w sensie moralnym. I ta podręcznikowa postawa, choć niewygodna i nienaturalna, okaże się tą jedyną właściwą.
Jest jeszcze taka scena w Erpressung. Na tej samej desce, na której leżała kobieta, oficer rozprasowuje kolorowe jesienne liście. Po kolei, jeden po drugim, precyzyjnie, tak by nie było żadnych zgnieceń, żadnych deformacji, niedoskonałości, by liście nie wyglądały jak liście. Dusza żelazka przesuwa się to w jedną, to w drugą stronę, a w tle grają walczyka. Jest miło. Potem, już po spektaklu, w trakcie odbywającej się w kawiarni dyskusji ktoś z widzów powie, że ta scena jest niezrozumiała. A przecież zaledwie pięciu minut potrzeba, by z kawiarni „Pod pięknym widokiem” dotrzeć do miejsca, w którym rozpoczął się pucz monachijski, próba przejęcia władzy w Bawarii przez Hitlera.
Pippo Delbono kończy swój spektakl tak, jak zaczął. Z daleka. Znika gdzieś ludyczny wodzirej, światło przygasa, nie ma muzyki. Ani Schumanna, ani walca, ani włoskich przebojów. Na scenie zostaje flecista, prawie nagi, przestraszony skoncentrowanym na nim reflektorem. I włącza się projekcja. Na filmie obraz daleki, żadne Niemcy, żaden piękny widok na króla bawarskiego. Mur opleciony drutem kolczastym. To obóz koncentracyjny. Kamera skupia się na twarzy mężczyzny. To Bobò, głuchoniemy analfabeta, jeden z nieprofesjonalnych aktorów współpracujących z Delbono. Jest cisza, nie padają żadne słowa. Na projekcji widać tylko ten oddalony obraz i to dalekie spojrzenie.
To koniec, nie będzie żadnej innej puenty. Jak w każdym innym teatrze światła gasną, znów się zaświecają. Jedni wychodzą, drudzy klaszczą. Słowa wydają się zbędne, a jedyne, co jest autentyczne, to dalekie spojrzenie. Koniec terapii. Delbono nie powie już nic. Gdyby na koniec tego wieczoru jeszcze raz padło pytanie „Sind Sie Deutsch?”, być może byłoby właśnie „Erpressung”.

 

Residenztheater München
Erpressung
reżyseria Pippo Delbono
premiera 14 stycznia 2012